Miała to być wspaniała sobota. Oczywiście w moim Koperkowie. To nic, że budowa jeszcze nie jest zakończona, bo nie mam "dachu nad głową". Podobno w przyszłym tygodniu mam już go mieć - a więc za kilka dni. Wytrzymam, skoro wytrzymałam ponad pół roku. Jeden z działkowiczów to nawet zauważył, że na tym skorzystałam, bo nie miałam włamania. Do innych "ładnych" domków przyszli nieproszeni goście. Powyłamywali zamki, powyrywali kable, nawet coś tam powynosili.
Kradzieże na działkach to rzeczywiście plaga. Do mojego poprzedniego domku weszli dwa razy. Domek nie był zamknięty, bo ja go nie zamykam. Staram się nie mieć wartościowych rzeczy, szczególnie już po sezonie działkowym. Ale koc mi zabrali - nowy był, kupiłam go na odpuście w Kodniu za 15 złotych. Szkoda mi go, bo był bardzo ładny, kolorowy, z dość grubego polaru. Ale co poradzić?
Nie wszystko wychodzi, jak byśmy chcieli. Tak jak dzisiaj właśnie.
W planie miałam posadzić cebulkę dymkę i posiać maarchewkę, i jeszcze może jakąś rzodkiewkę, czy sałatę. Moje przyjaciółki już dawno nasiały i nasadziły, a ja? To przez to, że codziennie stoję za ladą po 10 godzin i na działeczkę już nie zdążam. Tak więc wszelkie przyjemności zostają mi jedynie na soboto-niedzielę.
No więc dzisiejszy dzień miał być cudowny, bo jutro ma padać deszcz i pewnie będę siedziała w domu. W planie mam uzupełnienie "Kroniki", bo w przyszłą sobotę mamy ogrodowe Walne Zebranie. Chciałabym, aby działkowicze obejrzeli zdjęcia z najpiękniejszych działek w 2011 roku. Przygotowałam także projekt nazw uliczek i alejek w naszym ogrodzie. Chcę działkowiczom przedstawić moją propozycję na tym zebraniu.
Tak więc ta soboto-niedziela miała być wyłącznie "koperkowa". Tymczasem ...
Pierwsze co zastałam - rozwalił mi się skład drzewa. Widocznie wiatry musiały być duże i "sterta" się rozsypała. Miałam więc pierwsze nieplanowane zajęcie. Ledwo skończyłam układać drzewo ... obracam się... a tu widzę, że woda z ziemi spod bocianka wypływa. Zalała cały trawnik, palenisko i już podchodzi pod oczko, i pod drzwi szklarni. Zbaraniałam. Normalnie zbaraniałam. Co robić? Oczywiście najpierw zadzwoniłam do małżonka. Jak dobrze, że mam tę komórkę. I że ją dziś rano naładowałam, i że jeszcze jakieś grosze na niej były. I że małżonek mógł dziś być do mojej dyspozycji. Poradził mi, żebym zadzwoniła do prezesa, żeby wyłączył na jakiś czas wodę. Zmierzyłam także średnicę rury, przy doprowadzającej wodę do mojej posesji, małżonek myślał dokupić jakiś kran. Tymczasem woda się lała, a ja ją wiaderkiem wylewałam. Była brudna, rdzawa i zimna. Ciągle się lała i lała. Buzowała po prostu. Zadzwoniłam do prezesa, że mam awarię. Obiecał, że zakręci. Przy okazji "dołożył" mi, że tak się właśnie dzieje, jak każdy po swojemu robi instalacje na swoich działkach. Ale przecież ja tego nie robiłam, tylko moi poprzednicy. Musiałam mu o tym powiedzieć. Byłam bardzo zdenerwowoana. Chciało mi się płakać. Woda ciągle się lała. Dobrze, że miałam buty gumowe, bo by zupełnie było źle. Strasznie się bałam, żeby woda nie nalała się do oczka, do szklarni. Bałam się, prawie że wyłam. Rura (bocianek), który doprowadzał wodę do beczki ruszał się cały, a woda spod niego. Przypomniałam sobie, że przecież jak kiedyś zaglądałam w to miejsce, to była tam niby studzienka z beczki plastykowej zrobiona i był tam jakiś kranik. Pomyślałam, że może uda mi się do niego sięgnąć i zakręcić go, będzie po kłopocie. Jeszcze szybciej wynosiłam tę rdzawą wodę, już nie do kompostownika, tylko po prostu na trawnik. Kontrolowałam tylko, żeby nie osiągnąć poziomu szklarni i oczka. Przyszedł sąsiad, pan Władysław. Zobaczył co się dzieje. Wyciągnął ten bocianek. Okazało się że pękła jakaś nakrętka. Zadzwoniłam więc do małżonka, i pan Władysław powiedział o co chodzi. Niestety, wody nadal przybywało, a ja ciągle ją wylewałam. W końcu udało mi się obniżyć trochę poziom wody w tej studzience i próbowałam dostać się do tego kraniku, ale ręka okazała się za krótka. Prawie, że ryczałam. I wtedy przyjechał małżonek. Coś tam zakręcał, przy rozdzielczej rurze, co to "miejską" wodę odprowadza na posesje. Potem zabrał ten bocianek, tę rurę i pojechał z nią do majstra. A ja ciągle tę wodę wybierałam. Zdawało mi się, że ręce mi odpadną i pęknie kręgosłup. Ale powoli zaczęło wody ubywać w tej mojej studzience. Zobaczyłam kranik i go zakręciłam.
Jednak woda ciągle nachodziła. Nadal ją wybierałam, ale już miałam czas na odpoczynki. Nawet dla wyprostowania kości zabrałam się za grządki. Posadziłam dymkę, wysiałam marchewkę, rzodkiewkę i sałatę. No i przyjechał małżonek z naprawioną rurą i ją zamontował. Uffff.
Co się okazało. Kranik, który był w studzience służył do odprowadzenia wody z rury na zimę. Zakręcenie jego nic mi nie dało. Mój poprzednik całkiem dobrze pomyślał. Na rozgałęźniku nie było kranu, bo mój poprzednik go zdemontował. Przypuszczalnie dlatego, że na ogródkach często ginęły krany. Więc zrobił tylko na śrubę, którą powinnam zakręcić. Gdybym ja wiedziała, że coś tam można było zakręcić, to "zębami" bym to zakręciła. Ale mnie, blondynce, nie przyszło nic mądrego do głowy, ale nie przyszło do głowy także panu Władysławowi. Cóż. Nie wiem ile wody wylałam. Pewnie z tysiąc litrów, albo i więcej. Po akcji musiałam odpocząć. Zjadłam sobie kanapki, wypiłam herbatę. Siedziałam na krześle, a nogi mi się trzęsły ze zmęczenia.
Cała akcja trwała niewiele ponad dwie godziny. Zadzwoniłam do prezesa, że już awarię usunęłam, że można zakręcić wodę. Tymczasem prezes mi powiedział, że on w ogóle jej nie zakręcił. No tak. Dlatego ta woda ciągle tak się lała. Cóż. Żeby choć mi z jedno kilo spadło z tuszy przy tej akcji, nie miałabym do niego "ale", ale ...
U pana Władysława także pękła rura, dwie rury. Ale u niego nie taka awaria jak u mnie, tyle, że on musi odkopać je.
Odpoczęłam chwilę i zabrałam się za porządkowanie placu boju. Wszędzie rdzawo. Palenisko do wędzenia kiełbasy pełne rdzawej mazi. Wszystko wyniosłam na kompost. Ziemię brudną także. Na koniec zasiałam trawkę i nogami ją uklepałam. Zrobiło się fajnie. Małżonek Miedzianem opryskał drzewka na parcha, bo właśnie od dwóch dni w Internecie jest komunikat na parcha i na rdzę ogniową.
Uffff. I do domu. Ufarbować włosy i wykąpać się.
Brak komentarzy
sobota, 31 marca 2018
Licznik odwiedzin: 68 887
« marzec » | ||||||
pn | wt | śr | cz | pt | sb | nd |
---|---|---|---|---|---|---|
01 | 02 | 03 | 04 | |||
05 | 06 | 07 | 08 | 09 | 10 | 11 |
12 | 13 | 14 | 15 | 16 | 17 | 18 |
19 | 20 | 21 | 22 | 23 | 24 | 25 |
26 | 27 | 28 | 29 | 30 | 31 |
------Koperkowo--------- świat zamknięty w czterech --------arach ---------------- a zachwytu co niemiara
Wpisz szukaną frazę i kliknij Szukaj:
Wpisz swój adres e-mail aby otrzymywać info o nowym wpisie: