Jeszcze tylko Monika nie miała okazji być w Koperkowie. Wczoraj przyjechała z Warszawy na sobotę i niedzielę. Dziś udało mi się ją namówić na godzinkę. Wzięłam wrzosy do posadzenia, nic że jest niedziela. Tylko nie miałam kwaśnego torfu, ale to podsypię przy okazji. Posadziłyśmy je przed altanką. Ładnie prezentują się - 3 kolory. Już widzę, jak będą duże. Czy doczekam? Mój kręgosłup, ale nie zdradzam się z nim. Może uda się go rozmasować pracą fizyczną. Swoista rehabilitacja. Nadal usuwam trawę na ramkę przy siatce pod iglaki, bądź to jakiś żywopłot. Idzie mi bardzo, bardzo ciężko, ale postęp powoli widać. Rośnie też kupa chwastu, który znoszę na działkę. Jak wyschnie - wytrzepię i spalę, bo to prawie sam perz.
Pani Grażyna Ka powoli wyprowadza się. Wywiezione już są meble, coś było nawet spalone. Zostawiła mi szafkę o którą poprosiłam, stolik i styropianowe pudełko na zboże. Zostało w nim trochę żyta - przyda się. Firaneczki (zgrabnie uszyte) też zostały. Nie mam jeszcze dostępu do przybudówki (drewutni), w której chowa się sprzęt. Ale opróżniona jest także drewniana skrzynia na narzędzia. Właściwie to trzymano tam doniczki.
Monisi nawet podobała się moja działeczka. Posiedziała nieco dłużej, Andrzej po nią przyjechał i odwiózł na pociąg do Warszawy. Ja jeszcze zostałam.
Przed wyjściem wzięłam symbolicznie trochę ziemi i kamyków. Włożyłam do szklanego koszyka, gdzie jest także ziemia z mojego Żelewsza. Przecież muszę je mieć na oku i pod ręką.
Żartuję, że jak umrę i jak mnie będą palić, to mają prochy moje pomieszać z moimi ziemiami. Z tą pierwszą z Żelewsza i z tą ostatnią z Koperkowa. I dopiero wtedy mogą urnę wstawić do grobowca przodków męża. Miejsca dużo nie zajmę, a i rozkładać się przed nimi nie muszę. To taki mój testament. Przynajmniej na dziś.