A jednak pan Gęsiak złożył odwołanie do Urzędu Zamówień Publicznych w sprawie projektu szkoły muzycznej opracowanego przez pana Piotra Wypchło. Ciekawe, jak będzie dalej. Moim zdaniem to bez sensu. Dobrze, że mam swoje Koperkowo, osobisty polityczny azyl, bo można zgłupieć od takich zagrywek.
Od wtorku pracuję w truskawkach. Założyłam nowe poletko przy sadku. Może tu będzie im lepiej, będą miały więcej słońca. Teraz je podlewam.
Zbieram także plony. Zakiszam powoli do mojej kamionkowej 30 litrowej beczułeczki ogóreczki gruntowe, a szklarniowe na bieżąco (mam ich sporo) zjadamy i rozdaję.
Nadal jest upalnie.
Czuję jeszcze wyprawę w góry. Najbardziej w udach. Dziś kolejny dzień upału - 34 stopnie. Urwałam się ze sklepiku, bo dużo zaległości mam na polu warzywnym. Przede wszystkim to podlałam cały ogród nawozem i wyrwałam zarażone pomidory. Tyle pracy, chodzenia koło nich, liczenie na obfite plony i plany ich przetworzenia. Wszystko na nic. Pewnie przegapiłam jakiś oprysk. No cóż. Natomiast obrodziły ogórki i fasolka szparagowa. Lubimy fasolkę ( z podrumienioną tartą bułką na maśle).
Jest godz. 23, 51. Przed kilkoma minutami skończyłam kisić ogórki i szykuję się do łóżka. Właśnie zeszłam z wagi. Zardzewiała na 64. kilogramie rok temu. Nawet pół kilo nie zgubiłam w tych górach.
Myślałam, że nie zwlokę się z łóżka po wczorajszej eskapadzie. Ale jakoś z boku na bok , z boku na bok i powoli podniosłam się do pionu. W pionie już było łatwiej. Zadzwoniłam do mamy. Akurat była sama, mogłyśmy więc bez skrępowania pogadać. Mamusia powiedziała, że siostra jak sobie wybuduje domek na swojej działce, to swoje mieszkanie sprzeda. Ostatnio coś robi z wodą. Mieli jej wiercić studnię głębinową, więc pewnie ją wiercą. Mama dokładnie nie wiedziała, co siostra z tą wodą kombinuje. Ktoś tam skosił trawę, siostra grabiła. Mama z domu oczywiście nie wychodzi, jak jest sama. Jest zamknięta na klucz. Nie mówiłam jej o mojej wczorajszej wycieczce. I tak nie zrozumie, a jedynie mogłaby skomentować, po co się w te góry pchać - są niebezpieczne.
Dziś piękna pogoda. Szybko obiad i na działeczkę posadzić zdobyczny górski towar. O 10-tej już byłam na miejscu. Pracy miałam bardzo dużo. Najbardziej napracowałam się nad pomidorami w szklarence. Popalikowałam je, bo na sznurkach jeszcze nie umiem prowadzić. Tak samo i z ogórkami. W przyszłym roku to pewnie dla nich zrobię jakieś rusztowanie.
Już mam ogórki małosolne. Wczoraj pierwsze wzięłyśmy sobie na wycieczkę. Były pyszne. Oczywiście nie wszystko się udaje. Pomidory gruntowe, te na które tak liczyłam, trafiła zaraza i gniją. Są do wyrwania. Inny gatunek już kwitnie. Może z nich coś będzie.
Po południu przyjechali do nas z ciastem nasi przyjaciele: Irena z Tadkiem. Przyjechali samochodem. Przywitałam ich marchewką. Piliśmy kawę i herbatę z grilla, także jedliśmy kiełbaski i gawędziliśmy po przyjacielsku do wieczora. Było bardzo miło.
Udało się. Zaliczyłam jednodniową wycieczkę po górach. 21 kilometrów w 9 godzin.
Wyruszyłyśmy do Kielc pociągiem skoro świt. W Starachowicach okazało się, że pociąg dalej nie jedzie. Koleje mazowieckie, koleje świętokrzyskie - jakieś zamieszanie z tego tytułu. Pytałyśmy konduktora, czy w związku z tym musimy się przesiadać do innego pociągu, powiedział, że nie. Ale jak już wszyscy pasażerowie powysiadali, jak już przyszedł kolejarz sprzątający pociąg i dowiedziałyśmy się od niego, że dalej ten skład nie jedzie, więc i myśmy musiały się szybko ewakuować. To się zaraz okazało, że najbliższy pociąg jest pospieszny, a my mamy bilety na osobowy. No i trzeba było bilety przebukować. Z moim biletem problemu nie było, bo tylko dopłata, ale z Ani - nauczycielskim, dla którego ulga na pospieszny nie przysługuje, tak łatwo nie poszło. Kasjerki nie umiały wyliczyć dopłaty. Ostatecznie zrobiły zwrot z poprzedniego za odcinek Starachowice-Kielce i wystawiły nowy bilet na ten odcinek, ale już na pociąg pospieszny.
Do Kielc dojechałyśmy. W Kielcach na bus do Słupi. Po drodze znowu niespodzianka. Nasz bus ma awarię i musimy czekać, aż go podmieni inny. Ale dojechałyśmy. Wstęp do Parku Świętokrzyskiego - 5 zł, za to można było do woli zwiedzać muzea i klasztor. Chwila dla naradzenia się. Siusiu. I w góry - szlakiem królów: z Nowej Słupi na sam szczyt do sanktuarium, gdzie przechowywane są relikwie Krzyża Świętego. Droga bardzo stroma, zajęła nam nieco ponad godzinę. Po drodze zdjęcie przy posągu pielgrzyma Świętego Emeryka.
Legenda głosi , że pielgrzym ten tak się pysznił, że został zamieniony w kamienny posąg i odtąd każdego roku przesuwa się tylko o ziarnko piasku.... Posąg pielgrzymuje na Święty Krzyż, gdy dojdzie do celu nastąpi koniec świata. A ja wniosłam na górę kamień (1,6kg) , który znalazłam przed wejściem u podnóża góry i który przyniosłam do domu. Taką sobie wymyśliłam pokutę. Na pamiątkę jest już w moim akwarium. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze przy "Dębie Jana Pawła II". Dębu prawie nie widać, bo ma dopiero roczek. Może kiedyś, jak podrośnie, jeszcze tu wrócę.
Przed wejściem do Klasztoru Benedyktynów - odpoczynek. Jedzenie, sms-y do bliskich. Dzwony wybiły godzinę 12, gdy byłyśmy już przy samym klasztorze. A dzwony biły podobnie, jak te w jabłeczyńskim monasterze. Przed wejściem do samego klasztoru, zakonnik zwrócił mi uwagę, bym się ubrała. Byłam w bluzce z cienkimi ramiączkami. Ale i dobrze, że się ubrałam, bo okazało się że w klasztorze jest zimno. Zwiedzałyśmy muzeum świętokrzyskie: florę i faunę, a także więzienie. Karcery, cele. W jednej z cel ułożono 6 manekinów-więźniów, przykrytych szarymi kocami. Że też człowiek mógł zgotować człowiekowi taki los. Podobno było to najcięższe więzienie. Więźniowie nie dostawali jeść ni pić. Ratując sobie życie dopuszczali się kanibalizmu, za który groziła im śmierć przez rozstrzelanie. Nadzieja na życie, choćby po trupach. O karach za próby kanibalizmu informowały specjalne ogłoszenia na ścianach. W karcerach więźniowie umierali samotnie. Wrażenie niesamowite, nie do zapomnienia. Małżonkowi, gdy o tym opowiedziałam wspomniał, że jego ojciec jak był na wycieczce w górach jeszcze przed wojną to widział idących spętanych więźniów, wnoszących wodę na górę. Pilnowali ich żandarmi. Nie wolno im było pić tej wody, którą nieśli.
Ze Św. Krzyża ok. godz. 14-tej zeszłyśmy asfaltową drogą do Huty Szklanej, a potem zboczem górskim, ale też droga asfaltową, doszłyśmy do podejścia na Górę Łysicę. Było bardzo ciężko, ale radziłam sobie. Nie szłyśmy szybko. Piłyśmy powoli wodę, od czasu do czasu kanapka. Aż dotarłyśmy do Łysicy. Wg legendy to na Łysicy zbierają się czarownice. Żartowałyśmy sobie, że dziś sobota, sabat czarownic, gdyby można było wypożyczyć jakąś miotłę, to by łatwiej nam było podróżować. Na samym szczycie Łysicy zrobiłyśmy sobie pamiątkowe zdjęcia.
Potem bardzo, bardzo trudne zejście. Ale udało się. O godz. 19-tej byłyśmy na dole w Św. Katarzynie. Małżonek niepokoił się, sms-ował, czy aby po nas nie pojechać, ale dawałam sobie rady. Nie powiem, żeby było lekko. Szczególnie jak już schodziłyśmy z Łysicy - nogi mi się trzęsły, dostawałam lekkiej zadyszki. Ale szłam. Schodząc przypomniałam sobie, że ja kiedyś byłam na Łysicy i szłam tą trasą. Te kamienie i to źródełko przy kapliczce. Miejscowi tę kapliczkę nazywają Kapliczką Św. Franciszka, zaś o wodzie mówią, że ma moc uzdrawiającą. Nie było oznaczeń. Pewnie to było przy okazji jak byłam w Chęcinach na kursie bhp. Autobus do Kielc odjeżdżał dopiero o 20,15, ale zdążyłyśmy na busa do Radomia. Do domu dotarłyśmy o godz. 22,30. Małżonek czekał na nas z kolacją. Wykąpałam się, wysmarowałam "końską maścią" i... padłam....zadowolona, że dokonałam niebywałego czynu.
Z wycieczki przywiozłam także paprocie, świerczki, jakiś powój.
Czy zaistnieją w moim Koperkowie?
Dziś piątek - trzynastego. Ale nic przykrego nie wydarzyło się. Padał deszcz, więc na działeczkę nie poszłam. Była więc okazja pójść do biblioteki. Jacek Kowalczewski miał swój występ, na dodatek rodzinny. Wystąpili jego młodzi kuzyni ze Szwajcarii (skrzypce, fortepian i gitara). Trafiła się okazja pogadać, jak u nich wygląda kształcenie muzyczne.
Zdecydowałam się, że jadę z Anią w Góry Świętokrzyskie - Pasmo Łysogóry. Już od czwartku Ania wybierała się pojechać sama, ale udało mi się ją namówić, żeby poczekała na mnie do soboty i pojedziemy razem. Nie byłam jeszcze w Górach Świętokrzyskich. W okamgnieniu spakowała mi plecak. Ma doświadczenie, bo często chodzi po górach. Lubi góry.
To był (dla mnie) bardzo trudny dzień. Byłam z Anią na debacie u prezydenta na temat wybranego projektu szkoły muzycznej. Na sali konferencyjnej oprócz prasy byli także organizatorzy konkursu, jurorzy oraz trzy zespoły wyróżnione. Byli pracownicy Miejskiej Pracowni Urbanistycznej, mój kolega Władek i publiczność, to znaczy Ania i ja. Najpierw głos zabrał przewodniczący jury, uzasadniając wybór projektu. Mówił bardzo płynnie, pięknym językiem polskim. Z przyjemnością wysłuchałam jego mowy. Potem zaprezentowali swoje projekty architekci wyróżnieni, następnie odbyła się otwarta dyskusja. Była ona tak żenująca, że wstyd było jej słuchać. Przegrani architekci próbowali dokopać zwycięzcy. Przysłuchiwałam się uczonej dyskusji z wielką cierpliwością, ale gdy już (moim zdaniem) sięgnęła dna, poniosło mnie. Nie wytrzymałam i zabrałam głos. Czerwona ze wstydu nad poziomem dyskusji, niemal ze łzami w oczach i drżącym z nerwów głosem wyraziłam swoje ubolewanie nad tym co właśnie usłyszałam. Powiedziałam, że jestem członkiem społecznego komitetu budowy szkoły, jest ze mną córka - dyrygentka, i jest mi wstyd, że po trzech latach naszej (stowarzyszenia) mozolnej pracy społecznej muszę być świadkiem tak żenującej dyskusji. Czas ją zakończyć. Czas wziąć się za budowę. Podziękowałam wszystkim za udział w konkursie, pogratulowałam zwycięzcy. Zaznaczyłam, że uwagi kolegów architektów są ważne i dobrze by było gdyby zwycięzcy, młodzi architekci, wzięli na warsztat uwagi swoich starszych kolegów. Trzeba nam, żeby nasza szkoła, jak wcześniej powiedział mój kolega Władek, była tą radomską Polihymnią. I niech nią będzie. Bardzo się zmęczyłam swoim wystąpieniem przed tak ważnymi osobistościami, ale okazało się że to jeszcze nie koniec. Przyszedł pan prezydent. Zabrał głos, a ja znów nabrałam wątpliwości, czy aby konkurs nie zostanie unieważniony. Dlatego ponownie zabrałam głos z konkretnym pytaniem do pana prezydenta, czy w przyszłym roku budujemy szkołę. Zapewnił mnie, że tak, ale za chwilę, obawy swoje ujawnił architekt prowadzący dyskusję, że będzie problem, gdy panowie odwołają się do sądu. Nic już nie mówiłam. Po prostu odebrało mi mowę. Czekam, co będzie dalej. Może wystarczy mi sił. Ale jeśli szkoła nie powstanie (przez tych panów) to mnie w Radomiu nie ma czego szukać.
Po pracy pojechałam na działeczkę z gościem. Pani Ewa z Firmy "Ziaja" chciała zobaczyć moje Koperkowo. Najbardziej podobał się jej mój kibelek. Oczywiście stawik także.
Zanosi się na awanturę o projekt szkoły muzycznej. Pokonani nie chcą uznać zwycięzcy. Jutro ma być publiczna debata na ten temat. Debata ma być publiczna, czyli wstęp wolny, ale na wszelki wypadek zaklepałam swoją obecność u pani rzecznik prezydenta (jest moją klientką, mieszka po sąsiedzku - dziś akurat była w moim sklepiku na zakupach, miałam więc okazję zagadnąć ją na ten temat). Pójdę więc. Może uda mi się namówić także Anię. Zawsze byłoby raźniej.
Od miesiąca wypełniam jakieś dokumenty z mojej gminy. Może jutro już wyślę. Jak ja nie lubię biurokracji. Urzędnicy obstawiają się papierami, żeby zapewnić sobie nietykalność. Kiedyś urzędnicy nie bali się odpowiedzialności. Może byli mądrzejsi. Dziś dochodzi do absurdów i pewność urzędnika nie jest pewna. Szczególnie wymowny w temacie pewności jest wiersz ks. Jana Twardowskiewgo: - "Nie bądź pewny ... bo pewność niepewna..."
Nastrój dzisiejszy poprawiłam sobie jagodziankami. Właśnie z Anią upiekłyśmy z kilograma mąki, więc obżarstwo było koncertowe.
Dzieci przyjeżdżają, dzieci wyjeżdżają. Już się przyzwyczaiłam. Monika wyjechała o szesnastej. Całe popołudnie było więc do mojej dyspozycji. Do nocy siedziałam na działeczce. Pogoda mi dopisała, ale na przyszły tydzień zapowiadają nadal deszcze.
Mieszkanie wysprzątane, na działeczce porządeczek, wczoraj posprzątałam sklepik i zaplecze sklepiku. Na jakiś czas wystarczy. Dzisiaj odpoczywam, bo jestem baaaardzo zmęczona.
Uffff.
Jest sobota, godzina jedenasta. Jestem na działeczce. Siedzę w domku, bo jeszcze trochę wieje i jest chłodno, i piszę dziennik, popijając sobie gorącą herbatę z termosu. Jutro ma być cieplej - mówią prognozy. Dziś na obiad ma przyjechać Monika. Będzie więc "niedzielny" obiadek. Nakopałam już ziemniaczków, zebrałam ogórki w szklarence, także trochę gruntowych. Gruntowe od razu nastawiłam na małosolne.
Wszystko do nich mam:koper, czosnek, chrzan, liście wiśni i liście czarnej porzeczki. Na pół litra wody dodaję łyżkę czubatą soli kamiennej (nie jodowanej). Przyniosłam garnek kamienny, żeby od razu układać do niego ogórki. Woda z naszej działkowej studni jest tak dobra, że nawet nie trzeba jej przegotowywać. Układam ciasno, przykrywam talerzem i kamieniem przyciskam, garnek nakrywam ściereczką i gotowe. Za tydzień będą do jedzenia. Jak robię w słoikach (najlepiej zakręcanych), wodę nalewam na równo z brzegiem, zakręcam dość mocno, ale tak żeby jeszcze można było je dokręcić później, po czym ustawiam w miejscu, gdzie mogą się "wysikać" do woli. Jak już się dobrze "wysikają" dokręcam na amen. Zakrętka jest wypukła (w dżemach, gdy się wekuje na gorąco - zakrętka jest wklęsła). W ten sposób zawekowane słoiki dobrze się przechowują i są bardzo smaczne. A jak pachną, gdy się słoik otworzy, a jak się go otwiera, to aż syczy, tak mocno jest zamknięty. Ogórki kwaszone w beczce też są dobre, ale co zrobić z beczką. Do późnej jesieni może stać na balkonie, ale zimą ogórki mogą przemarznąć, a przenieść ją do piwnicy w bloku, też nie jest dobrze, bo za ciepło z kolei. Tak więc słoiki są najlepsze i to zakręcane "twisty", nie weki na gumkę. Już spraktykowałam. To tyle na temat mojego sposobu na ogórki na zimę.
Na dzisiejszy obiad będzie świeży patison nadziewany mielonym mięsem. Zerwałam także cukinię, fasolkę szparagową "złotą saksę", sałaty 2 rodzaje, marchewkę i cebulę, liści pora i kopru. Mam jeszcze w piwniczce pietruszkę i pasternak. Będzie zupa koperkowa. Jeszcze zostało na drzewku trochę wiśni na kompot. Będzie co dźwigać do domu. Ale to miły ciężar.
Ach, to moje Koperkowo - że wprost nie do wiary - takie bajkowe.
Jest godzina 9 rano. Piję kawę i gapię się w akwarium.
Wczoraj bardzo późno zakończyłam generalne sprzątanie mieszkania. Posprzątałam także w akwarium. Teraz mam głównie gupiki. Jest jeszcze welonka, którą dostałam od klienta na wieczne przechowanie. Dużo je, dużo brudzi, taka krowa, ale piękna. Mam także glonojada i kirysa. Poza tym dużo różnych kamieni. Gdzie nie jestem, a jakiś mi się spodoba, niosę go do akwarium. Powinnam jeszcze dołożyć trochę korzeni. Z roślinami mam ciągły kłopot, bo nie rosną jak bym chciała, osadzają się na nich glony, a poza tym rybki podjadają. Dołożyłam dwie sztuczne rośliny, ale na nich także osadzają się glony. I tak naprawdę to mam kamienną pustynię, z tyłu tapeta także ze skalistym krajobrazem. Odkąd doszło mi Koperkowo, akwarium jest trochę w niełasce. A wiele lat było moim oczkiem w głowie. Miało także swoje pięć minut, że błyszczało. Mam je już ponad ćwierć wieku. Przez ten czas zmieniały się jego konstrukcje, wyposażenie, automatyka.
sobota, 31 marca 2018
Licznik odwiedzin: 68 906
« marzec » | ||||||
pn | wt | śr | cz | pt | sb | nd |
---|---|---|---|---|---|---|
01 | 02 | 03 | 04 | |||
05 | 06 | 07 | 08 | 09 | 10 | 11 |
12 | 13 | 14 | 15 | 16 | 17 | 18 |
19 | 20 | 21 | 22 | 23 | 24 | 25 |
26 | 27 | 28 | 29 | 30 | 31 |
------Koperkowo--------- świat zamknięty w czterech --------arach ---------------- a zachwytu co niemiara
Wpisz szukaną frazę i kliknij Szukaj:
Wpisz swój adres e-mail aby otrzymywać info o nowym wpisie: